środa, 15 stycznia 2014

O tym, jak wojna szkodzi i pomaga.



Wilhelm II próbujący pożreć świat.
Już dłuższy czas szukałem wystarczająco ciekawego wydarzenia w dziejach wina, które warto by było Wam przybliżyć. I po raz kolejny zdałem sobie sprawę, że w moich dość licznych opowieściach znów ominąłem ważny element historii. Mam na myśli pierwszą wojnę światową i jej wpływ na winnice francuskie. Dla niektórych kwestia ta wydawać się może mało istotna, bo przecież Francja przez całe cztery lata dzielnie trzymała front z daleka od jej najcenniejszych winnic. Ale prawda jest taka, że do Burgundii nie było dalej niż 200 km od linii frontu. Dlatego nadejście obcej armii było cały czas realnym zagrożeniem. A to nie był jedyny problem. Wojna jak zawsze wiązała się z brakiem rąk do pracy, bo większość mężczyzn została wezwana pod broń. Dlatego kobiety w dużej mierze przejęły ciężar uprawy winorośli i produkcji wina. Niestety nawet z pomocą dzieci i osób starszych nie były w stanie dobrze dopilnować zadania. Częstokroć pomijano niektóre czynności, jak na przykład zimowe przycinanie krzewów. Brak rąk do pracy był tak dotkliwy, że niekiedy pozwolono nawet jeńcom niemieckim pracować w winnicach. Wydawałoby się, że sytuacja powinna być lepsza w nowocześnie obsadzonych (jak na tamte czasy) winnicach, w których część prac mogła być wykonywana z pomocą koni. Niestety, konie, podobnie jak mężczyźni, zostały wysłane na front. Aprowizacja winnic również była niełatwa. Siarka i miedź, potrzebne w tym czasie do ochrony winorośli, były coraz droższe, a ich dostarczenie na czas do winnicy było niełatwe. 
Dostawa zaopatrzenia dla armii francuskiej.
Ale były i pozytywne strony konfliktu zbrojnego. Tak duża armia stacjonująca na froncie mogła wiele wypić. Francuskie Ministerstwo Wojny było w stanie kupić niemalże każdą ilość wina. By nie być gołosłownym dodam, że w roku 1916 armia wypiła około 12 milinów hektolitrów. Warto dodać, że armia płaciła za nie przyzwoite pieniądze. Na tym interesie skorzystała nie tylko Burgundia ale także cała południowa Francja. Tamtejsi winiarze z radością wkroczyli na tak łatwy rynek zbytu. Ich radość odzwierciedlona była w podarku, jaki ofiarowali armii francuskiej wraz z wybuchem wojny. Było to 20 tysięcy hektolitrów wina. Winiarze z Południa pozbyli się części zapasów, a armia otrzymała darmową aprowizację. Wszyscy byli zadowoleni. Dzięki zamówieniom od wojska mogli nieco odbić się od dna po problemach z poprzednich lat (o których pisałem we wcześniejszym poście). Niestety wysoka podaż wpływała znacząco na jakość. Część producentów nie dbała o jakość swego wina, bo była pewna, że wojsko i tak je kupi, a żołnierzom będzie wszystko jedno co piją. Poza tym, łatwo się domyślić, że w burgundzkich winnicach, łatwo było o spadek jakości, gdy doświadczeni winiarze musieli chwycić za broń. Kobiety, w tym momencie, osiągały sukces jeśli były w stanie utrzymać winnicę w miarę dobrym stanie. Niewiele z nich miało czas by zadbać o jakość swego wyrobu. 

"Wszystko w porządku, lejtnancie, pinard jest cały!"
Ale i takie wino miało swoją chwilę sławy. Le pinard (tanie, kiepskiej jakości wino, a w tym kontekście dzienna racja wina przysługująca żołnierzom) zostało nieoczekiwanym zwycięzcą wojny. Stałe dostawy wina były ważne dla armii. Wielu z walczących było w stanie pozostać na polu walki tylko dzięki temu, ze byli pod wpływem pinard’a. Jednak gdy wojna się skończyła powstały nowe problemy. Do wielu winnic nie powrócili winiarze. Wiele gospodarstw musiało zrezygnować z uprawy ze względu na brak mężczyzn. Minęło kilka lat nim sytuacja zaczęła wracać do normy. Mimo to winiarstwo francuskie wyszło obronną ręką z tego konfliktu. Co prawda pinard szybko zniknął z ust Francuzów, lecz nigdy nie zapomnieli jak wiele im dał podczas wojny.